<< wróć
Nazywam się Benedykt LISOWICZ i jestem absolwentem OSR w 1955 r.
Założona w 1952 r. w Beniaminowie Oficerska Szkoła Radiotechniczna (występująca oficjalnie jako jednostka wojskowa), funkcjonowała przez 3 lata; 5 września 1955 r., nazajutrz po promocji mojego rocznika, została przeniesiona do Jeleniej Góry.
Jestem więc jednym z pierwszych absolwentów, pełnego, 3 letniego szkolenia w OSR Beniaminów. Był to najtrudniejszy okres w życiu OSR i jej podchorążych z uwagi na warunki zakwaterowania i konieczność organizowania bazy szkoleniowej zupełnie od podstaw.
Beniaminów (lub Białobrzegi) to była raczej umowna nazwa dla określenia dyslokacji nowej jednostki wojskowej, 2 km . od st.kol. Nieporęt i nad niewielkim rozlewiskiem Narwi, które dziś jest Zalewem Zegrzyńskim. Po drugiej stronie rzeki były koszary Oficerskiej Szkoły Łączności Radiowej w Zegrzu, z której to właśnie jedna kompania podchorążych, już po rocznym okresie szkolenia, została przeniesiona do OSR w Beniaminowie, dla uzupełnienia stanu osobowego. Nowy stan osobowy OSR stanowili więc podchorążowie OSŁR, zaliczeni od razu do drugiego rocznika, oraz kandydaci z cywila i czynnej służby wojskowej różnych jednostek wojskowych. Ci ostatni, do których i ja się zaliczałem, stanowili zalążek młodszej kadry podoficerskiej.
Moja droga do OSR wiodła więc przez jednostkę wojskową i, jak się okaże, nie była usłana różami.
Maturę zdałem w 1950 r. w Państwowym Liceum Administracyjnym w Słupsku ale nie mogłem kontynuować studiów w WSHM w Sopocie, i to wcale nie z mojej winy bo maturę zdałem z wyróżnieniem. Moja szkoła w tym samym roku została rozwiązana bo komitet miejski partii i organizacji młodzieżowej dopatrzył się, że personel pedagogiczny na czele z dyrektorką wywodził się z kręgów burżuazyjnych a wychowawca mojej klasy był przed wojną ponoć właścicielem fabryczki mydła. Tak zwana „komisja społeczna”, w skład której wchodzili przedstawiciele partii i młodzieżówki opiniowała podania na studia i decydowała o tym, kto zasługuje na prawo do studiowania. Zostałem więc uznany za „pupila” wychowawcy i pozbawiony tego prawa. Po roku pracy zostałem powołany do czynnej służby wojskowej i w 1951 r. wcielony do 36 pal w Choszcznie. Jako maturzysta zostałem skierowany do pułkowego dywizjonu szkolenia (szkoła podoficerska), a w nim do plutonu zwiadowczo-topograficznego jako, że tam była wymagana znajomość m.in. trygonometrii. Mój pech prześladował mnie nadal. Z powodu zaostrzenia sytuacji międzynarodowej (wojna w Korei), rozkazem MON czynna służba wojskowa została przedłużona do 3 lat. Fakt ten dobił mnie ostatecznie bo nigdy dotąd, swojej przyszłości nie wiązałem z wojskiem i perspektywa 3 letniej „przerwy w życiorysie” odbiła się fatalnie na moich dalszych planach. Latem 1952 roku, podczas przebywania na poligonie w Drawsku (poligon letni trwał wtedy 5 miesięcy), jako maturzysta, znalazłem się w kręgu zainteresowania jednego z „kupców”, którzy werbowali do szkół oficerskich. Przedstawiona mi perspektywa studiowania zupełnie nowej specjalności technicznej, której nie chciał wyjawić, w filii WAT, wydała mi się tak obiecująca, że skwapliwie wyraziłem zgodę. I w ten sposób, w sierpniu 1952 r. zostałem skierowany na egzamin wstępny. Już wtedy, zarówno tajemnicza miejscowość, jak i poziom egzaminów, który w niczym nie przypominał matury, wzbudził we mnie wątpliwości. Jednak hasło „tajemnica wojskowa” miało wszystko usprawiedliwiać. Do tego dochodziły jeszcze trudy zakwaterowania i wielogodzinna harówka przy odbudowie i adaptacji pomieszczeń na przyszły ośrodek szkolenia. Na początku listopada 1952 r. nastąpiła inauguracja pierwszego roku szkolenia a właściwie 3 okres szkolenia unitarnego, który miał nas przygotować do przysięgi wojskowej i który jak wiadomo składa się głównie z musztry, strzelania, taktyki i regulaminów. Przez ten okres trzymano nas jak najdalej od tajemniczego sprzętu, który ściągano do „jednostki wojskowej” a nazwy filia WAT, czy choćby „szkoła oficerska” nie używano w ogóle.
W grudniu 1952 r. zdarzył się incydent, który poważnie zamieszał w moim życiu. Od rodziców, którzy mieszkali w Słupsku otrzymałem telegram, żebym przyjechał na ślub jedynej mojej siostry. Na moją prośbę o przepustkę d-ca kompanii kategorycznie odmówił, motywując tym, że przed przysięgą wojskową nie wolno oddalać się z jednostki. Moje argumenty, że przysięgę wojskową już składałem a na przepustkę z poprzedniej jednostki też wyjeżdżałem nie odniosły żadnego skutku. Zdobyłem się wówczas na desperacki krok. Zaobserwowałem, że wielu moich kolegów w jakiś tajemniczy sposób było wzywanych na jakieś rozmowy, z których już nie wracali. Ktoś zadbał skutecznie o to, aby powody i skutki tych wezwań nie dotarły do nas. Domyślałem się, że był to jakiś szczególny rodzaj filtracji osobowej a powodem tego mogły być sprawy różnych, tzw. „kontaktów”. Nie wiele więc myśląc o konsekwencjach, napisałem raport o zwolnienie mnie z jednostki a jako powód podałem to, że dostałem list z domu iż „posiadam ciotkę w Ameryce i wobec tego nie nadaję się na oficera LWP”. Tego samego dnia zostałem wezwany przed oblicze komisji, w skład której wchodzili: d-ca i z-ca d-cy kompanii, d-ca plutonu oraz szef kontrwywiadu. Atmosfera była bardzo napięta: „gdzie ten list?” Zniszczyłem. Dlaczego? Bo się bałem! Itd. Po dłuższym przesłuchaniu szef kontrwywiadu kazał mi napisać pod dyktando oświadczenie, w którym zagroził, że „ jeżeli choć jedno słowo okaże się nieprawdą, to zgniję w więzieniu!”. W tym momencie pomyślałem, że widocznie myślą, że blefuję i chcą mnie sprawdzić, więc podpisałem. Za dwa dni zostałem wezwany do sztabu, gdzie zastałem swojego ojca. Został wezwany ze Słupska telegramem: „przyjeżdżać natychmiast w sprawie syna!” Kazano mu przekonać mnie, żebym wycofał raport, bo jeżeli tego nie zrobię, to oddadzą mnie pod sąd wojskowy za wprowadzenie władz wojskowych w błąd. Nie wiem czym się wtedy kierowałem ale raportu nie wycofałem i dalej już było tak, jakby się nic nie stało. Puentą tego zdarzenia było spotkanie po 3 latach całego promowanego rocznika z nowymi kandydatami, na którym d-ca kompanii podkreślając trudy szkolenia i zachęcając młodych do wytrwałej pracy, w pewnej chwili oświadczył: „byli wśród nas nawet tacy, którzy wynajdywali sobie ciotki w Ameryce ale dzięki osobistej ambicji i wysiłkowi przełożonych, wybili to sobie z głowy i dziś są wzorowymi oficerami”. Co do tej ambicji, to miał rację ale ciotkę w Ameryce, a raczej w Kanadzie miałem jeszcze do nie dawna, tyle, że kontakty z nią były sporadyczne.
Dalej była już tylko nauka, wzajemna rywalizacja, która była motorem napędowym osobistych osiągnięć. A było się czego uczyć (patrz świadectwo).
Te 34 przedmioty świadczą o bardzo zróżnicowanym poziomie wykształcenia i konieczności wyrównania tego poziomu na wyjściu. Dla jednych było to spełnienie aspiracji zawodowych i społecznych; dla takich jak ja, poza zdobyciem nowego atrakcyjnego zawodu, który jak się potem okaże był także przeszkodą w dalszej realizacji, nie przyniósł postępu w zdobywaniu wykształcenia.
Na III roku, w związku z koniecznością specjalizacji, z najzdolniejszych podchorążych został utworzony pluton PERYSKOP-owców, którzy poznawali budowę i eksploatację stacji P-20. Ponieważ tego typu stacji nie było w jednostce na praktykę jeździliśmy do brt na Bemowie lub do jednej z krt nad morzem.
Na zdjęciu poniżej z lewej sierż.pchor. S. Niewiadomski; a z prawej autor (sierż.pchor.)
Jako „stary wojak” od początku, oprócz nauki spełniałem kolejne funkcje służbowe.
Na I roku jako d-ca drużyny, na II – pom. d-cy plutonu a na III, już jako sierż. pchor. szefa kompanii absolwentów. Miałem oddzielne pomieszczenie w kompanii, z zapasami bielizny i umundurowania, i byłem pomocnikiem d-cy kompanni w wykonywaniu wszelkich czynności gospodarczych (łaźnia, czyszczenie broni, sprzątanie rejonów), prowadzenie na zajęcia, przyjmowanie raportów od pom.d-ców plut. i składanie ich d-cy kompanii. Konsekwencją tej władzy było to, że po promocji, kiedy wszyscy rozjechali się do domów a szkoła ładowała się na transport kolejowy, musiałem rozliczyć kompanię ze sprzętu kwaterunkowego, mundurowego i żywnościowego przed kwatermistrzostwem szkoły.
W nagrodę za promocję „z wyróżnieniem” miałem prawo wyboru miejsca dalszej służby. Wybrałem mój rodzinny Słupsk – pułk radiotechniczny, który wkrótce został rozformowany na 3 samodzielne bataliony rt. Przez 3 lata pełniłem funkcje technika lub d-cy RLS P-20. Był to okres organizowania służby radiolokacyjnej w wojsku, a my absolwenci OSR byliśmy w tym niezbędni. Ten właśnie argument był przytaczany przy odmowach raportów tych, którzy chcieli kontynuować naukę.
Potem zostałem odkomenderowany do sekcji radiolokacji brt. na pomocnika ds. zaopatrzenia. Moim zadaniem było zaopatrywanie całego sprzętu batalionu w materiały i części radioelektroniczne oraz planowanie i składanie sprawozdań do szczebla okręgu. Z tego właśnie Pomorskiego Okręgu Wojskowego, gdzie był właśnie formowany wydział radiolokacji przyszło przeniesienie służbowe dla mnie. Nowa radiolokacja na wszystkich szczeblach znajdowała się wówczas w służbie uzbrojenia. Nową służbę w POW w Bydgoszczy rozpocząłem z początkiem 1960 roku. I znów byłem rzekomo „niezbędny” aż do chwili znalezienia następcy na moje miejsce. Byłem jedynym z „urzędników wojskowych tego wydziału” który z praktyki znał się na materiałach i częściach zamiennych do stacji rlok. Znajomość ta była niezbędna przy formułowaniu zapotrzebowań. Również niezbędna okazała się znajomość języka rosyjskiego wyniesiona z OSR ponieważ dokumentacja techniczna sprzętu, w większości radzieckiego była w języku rosyjskim i zwykle w jednym egzemplarzu. Rodziło to konieczność tłumaczeń na polski i to na tym najniższym szczeblu – dowódca RLS. Pozostali, a więc ci, którzy formułowali zamówienia części (z wyprzedzeniem 2 lat) na szczeblach OW a nawet centralnym musieli wierzyć zapotrzebowaniom z jednostek, bo sami nie mieli z czym ich zweryfikować. Jak się potem okazało fakt ten miał też tragiczne konsekwencje i dla mnie. Pewnego dnia zjawił się u mnie (POW) prokurator wojskowy aby sprawdzić jak doszło do zamówienia na szczeblu OW i centralnym pewnego typu, bardzo drogich lamp generacyjnych, które jak twierdzili radzieccy dostawcy, nie występowały w dostarczanym przez nich sprzęcie. Miało to poważny podtekst polityczny, bo rodziło podejrzenie, że mamy sprzęt, o którym nasi sąsiedzi nic nie wiedzą. Sprawą zajął się kontrwywiad. Zostałem oskarżony o spowodowanie strat w wojsku na wielomilionową kwotę, która na szczeblu centralnym wzrosła wielokrotnie (3xOW i COZ). W wyniku dochodzenia, ustalono, że przyczyna była bardzo prozaiczna. Otóż, kolega z brt, który był pierwszym ogniwem tego łańcuszka, po otrzymaniu do eksploatacji RLS P-15, przy tłumaczeniu z języka rosyjskiego popełnił błąd – literę G, która w alfabecie rosyjskim wygląda zupełnie inaczej spolszczył prawidłowo, natomiast „U” pozostawił bez zmiany, zamiast wpisać „I”. W ten sposób zamiast lampy „GI-nn„ zapotrzebował „GU-nn” . Potem już zadziałał łańcuszek. Sprawa niby to się wyjaśniła ale miała swój finał w sądzie WOW, który na szczęście sprawę umorzył po stwierdzeniu, że główną przyczyną tego zdarzenia był istniejący system zaopatrywania armii polskiej w sprzęt radziecki i dokumentacji do niego tylko w języku rosyjskim.
Pod koniec lat 60-tych; etaty oficerskie zastąpiono etatami chorążych a dalsza służba w radiolokacji nie dawała żadnych perspektyw. W tej sytuacji poprosiłem o przeniesienie służbowe do nowo powstającego w okręgu Ośrodka Obliczeniowego, który stał się zalążkiem późniejszego Ośrodka Przetwarzania Informacji (OPI). Oznaczało to całkowite przekwalifikowanie się na nowy zawód informatyka, w którym pracowałem i służyłem do 1986 roku.
Po 35 latach służby zostałem przeniesiony w stan spoczynku.
Pracowałem jeszcze 10 lat w tym zawodzie jako pracownik cywilny by ostatecznie po 45 latach pracy przejść na emeryturę
Na zdjęciu powyżej: ppor S. Kościewski przyjmuje gratulacje od Komendanta za uzyskanie bardzo dobrych wyników w nauce.
Na zdjęciu poniżej: to samo – ppor. S. Niewiadomski
Pora na wnioski.
W ciągu całej swojej aktywności zawodowej trzy razy zmieniałem zawód i na szczęście tylko dwa razy adres zamieszkania, co w służbie wojskowej można uznać za szczęście. Minęły już czasy, kiedy pracowało się w jednym zakładzie pracy 30 i więcej lat. Dzisiaj trzeba być „mobilnym”, zawsze przygotowanym na zmianę zawodu i kwalifikacji a często i miejsca pracy, czy zamieszkania. Każda praca da satysfakcję, jeżeli się ją traktuje poważnie i wykonuje solidnie; po prostu kocha. I tej satysfakcji życzę wszystkim swoim młodszym kolegom na każdym stanowisku pracy.
2002 r.