<< wróć
Wspomnienia Zdzisława Barana
Nazywam się Zdzisław BARAN. Jestem pierwszym absolwentem szkoły (promocja 1954 r). Przez całe wojskowe życie (33 lata) służyłem w tej szkole przechodząc różne szczeble kariery wykładowcy i kierownika ośrodka obliczeniowego. Poniżej są moje wspomnienia, to co pozostało w mojej pamięci, co jest częścią historii tej szkoły.
Latem 1951 r. przyjechałem do Oficerskiej Szkoły Łączności Radiowej w Zegrzu, na kilkudniowe egzaminy wstępne. Wraz z pozostałymi kandydatami do szkoły, znalazłem się w hali sportowej wypełnionej labiryntem łóżek. W niej mieliśmy mieszkać. Jak się okazało, praktycznie mogliśmy w niej przebywać tylko w godzinach wieczornych i w czasie snu. Całe dnie mieliśmy zagospodarowane. Było nas chętnych do założenia żołnierskiego munduru bardzo dużo i dlatego do późna w nocy w hali rozlegał się gwar rozmów i hałasy związane z przemieszczaniem się ludzi. Miałem wrażenie przebywania w jakimś mrowisku. Codziennie wyprowadzano nas do kopania i zasypywania rowów, w których byty układane kable. Ta nieoczekiwana i dość ciężka praca okazała się czymś bardzo zaskakującym, dlatego przebiegu egzaminów nie pamiętam, za wyjątkiem ostatniej zbiórki kandydatów na której powiedziano, że przyjdą do nas wezwania do szkoły.
Niebawem takie wezwanie otrzymałem, więc czym prędzej w szkole się stawiłem. Otrzymałem zaszczytne miano „kandydata". Powiedziano nam, że na godność podchorążego szkoły oficerskiej trzeba zasłużyć wynikami osiągniętymi w szkoleniu rekruckim i że będzie to nasz pierwszy sprawdzian przydatności do zawodu oficera Wojska Polskiego. Kolegów i mnie przerażała dyscyplina, bo codziennie wszystkie czynności odbywały się na komendę i nie było ani jednej wolnej chwili. Kładliśmy się spać i budzono nas na komendę, mycie na komendę i jedzenie na komendę. Tak przez wszystkie dni tygodnia. Przerażało nas to. Wielu kolegów zaczęło się zastanawiać, czy dobrze wybrało miejsce do nauki i czy dotrwają do chwili uzyskania zawodu oficera. Mnie też nękały wątpliwości. Postanowiłem nie poddawać się im i pokonywać swoje słabości.
Pewną presją był ewentualny wstyd przed sąsiadami i znajomymi, gdybym musiał tę szkołę opuścić.
Miarą dorosłości i samodzielności, w tamtych czasach, było odbycie służby wojskowej. Tak jak wielu moich rówieśników, ja również chciałem być w wojsku i zostać oficerem. Wojsko znałem już trochę z opowiadań ojca, który od 1944 r. przeszedł cały szlak wraz z pierwszą armią Wojska Polskiego, aż do Berlina. Następnie do 1947 brał on udział w rozminowywaniu terenów północnej Polski. Żołnierze mieli ogromne poważanie w społeczeństwie i to też dla takich „wojennych" chłopaków jak ja, bardzo się liczyło.
W mojej kompanii było wielu kandydatów tylko z ukończoną szkołą podstawową lub zawodową. Oni wymagali szczególnej pomocy, nie tylko wykładowców, także lepiej wykształconych kolegów. Jakoś tak samorzutnie, rozwinęło się wśród nas poczucie odpowiedzialności za innych, za wyniki nauki kolegów, za pluton i za kompanię. Dlatego jeden drugiemu pomagał, bo naszą ambicją było, żeby wśród nas nie było odstających w nauce. Tworzyły się grupy samokształceniowe, a i wykładowcy zawsze służyli radą oraz pomocą, nawet w postaci dodatkowych zajęć. Uczyli się wszyscy z zapałem, gdyż jedna ocena niedostateczna, jaką otrzymał któryś z nas, powodowała ogólną ocenę niedostateczną plutonu, a to skutkowało różnymi nieprzyjemnymi konsekwencjami. Nikt czasu nie marnował i na obowiązkowej nauce własnej „zakuwaliśmy" materiał z wykładów.
Początkowo dla nas dokuczliwa była presja podchorążych starszych roczników, nie tylko tych, którzy nami dowodzili w pierwszych tygodniach, lecz wszystkich w szkole. Potrafili pogonić każdego młodszego za najdrobniejsze uchybienie. Na ogół nie robili tego złośliwie, tylko bardzo wczuwali się w role starszych, w role dowódców - wychowawców. Później i my podobnie postępowaliśmy wobec młodszych roczników. Dobrze pamiętając swoje odczucia, staraliśmy się być jak najlepszymi nauczycielami. Nie znaczy to, że wśród niektórych dowódców lub wśród nas nie było takich, którzy swoim nierozważnym działaniem czynili przykrości podwładnym lub młodszym stopniem. Przejawy tak zwanego „zupactwa" były stanowczo tępione. Nie wiem skąd się to wzięło, ale zupactwo było przez nas kojarzone z cechą podoficerów okresu międzywojennego, wywodzących się z armii państw zaborczych. Ciężko było przywyknąć do trudności życia wojskowego, do dni wypełnionych nauką i różnymi zajęciami, „żeby wam głupoty nie przychodziły do głowy" - jak mawiał szef kompanii. Kiedy wiele takich codziennych uciążliwości życia żołnierskiego przestało być zauważalnych, nadszedł upragniony dzień przysięgi wojskowej i możliwość zobaczenia się z rodziną. Otrzymaliśmy wtedy tytuły podchorążych. To już było coś w służbie wojskowej, co osiągnęło się pracą i wytrwałością, dlatego nikt nie krył swojej radości i dumy z munduru podchorążackiego. Odczuwaliśmy, że mundury nas dowartościowują w oczach osób cywilnych, ale też przede wszystkim odczuwaliśmy duże wymagania z tym związane. W naszej świadomości od początku służby konsekwentnie budowano cechy wywodzące się z etosu rycerskiego. Staraliśmy się być takimi w każdych okolicznościach.
Kompania składająca się z trzech plutonów została umieszczona w parterowym budynku. Każdy pluton w innej sali bez drzwi. Cały ruch odbywał się środkiem tych sal między rzędami łóżek. Chodziliśmy w butach podkutymi gwoździami i dlatego nieustannie towarzyszył nam hałas i rumor, szczególnie dokuczliwy w czasie snu, bo w nocy również odbywały się różne zajęcia szkoleniowe, a najczęściej organizowano alarmy poszczególnym plutonom podchorążych. Te podkute żołnierskie buty, to także wiele potu podczas musztry i przemarszów. Najpierw mieliśmy kłopoty z właściwym owinięciem onucami stóp, tak by nie było otarć i pęcherzy. Podczas przemarszów musiał być jeden rytm uderzeń butami, a nie gruchot „stada baranów".
Pewnego rodzaju sztuką okazywała się umiejętność czyszczenia broni. Kunszt wymagał samodzielnego wyprodukowania odpowiednich narzędzi z drewna do wydłubywania najmniejszych drobin z każdego zakamarka karabinu. Sprawdzanie broni było zawsze bardzo szczegółowe. Mój karabin Mosin został wyprodukowany w Rosji w 1941 r. i miał chyba za sobą przeszłość wojenną. Ktoś z niego strzelał i może zabijał. Ta myśl nachodziła mnie czasami podczas strzelania, kiedy widziałem przed sobą tarczę w kształcie sylwetki człowieka. Hasło „Więcej potu na ćwiczeniach, mniej krwi w boju" nie pozwalało na szersze rozważania nakazu moralnego „nie zabijaj", tym bardziej, że jeśli bym musiał zabijać, to zabijałbym wrogów mojej Ojczyzny. Dyscyplina tak bardzo uciążliwa od pierwszych dni pobytu, później nieco zelżała, a i my do niej przywykliśmy.
Dzisiaj z oddalenia nie sądzę, że była to dyscyplina pruska, bowiem nie mieliśmy ani dowódców drużyn, ani oficerów, szczególnie złośliwych. Najdłużej zadziwiało nas pewnego rodzaju celebrowanie punktualnego rozpoczynania i kończenia zajęć, niezależnie gdzie się one odbywały i kto je prowadził. W momencie dzwonka wykładowca wchodził do sali i padała komenda do złożenia meldunku. Mówiono, że jest to tradycja carskich szkół kadeckich. Kiedy zajęcia były w polu, trzeba było zdążyć przed dzwonkiem na następne. Najbardziej zapamiętałem por. Mieczysława Kutasia, (pracował później w OSR, WOSR w Jeleniej Górze już jako kolega wykładowca) bo zajęcia z taktyki zawsze kończył punktualnie i w odległości nawet trzech kilometrów od szkoły. Wtedy był forsowny bieg i mimo wysiłku, zawsze spóźnienie na kolejne zajęcia. Wiązało się to z odpowiednią reprymendą zarówno dowódców jak i wykładowców.
W pewnym momencie zauważyliśmy, że naszą kompanię traktowano w Zegrzu nieco inaczej niż pozostałe młodego rocznika. Więcej uczono nas radiopelengacji i elektrotechniki. Interesował się kompanią komendant szkoły. Nie byliśmy też włączeni do batalionu pierwszego rocznika podchorążych. Taka samodzielna kompania w strukturze szkoły coś znaczyła, lecz nikt nie wiedział, o co chodzi. O tym, że zostaniemy przeniesieni do innej szkoły oficerskiej dowiedzieliśmy się w ostatnim momencie, przed rozpoczęciem corocznych letnich ćwiczeń taktycznych szkoły. Kompanie podchorążych i kadra pomaszerowali na poligon. Naszą kompanię pozostawiono w Zegrzu, do ochrony koszar, oraz do zabezpieczenia przeprawy przez Narew całej szkoły po powrocie z ćwiczeń. Była to może najbardziej wesoła dla nas podchorążych przygoda w dotychczasowej służbie wojskowej. Pływaliśmy pontonami z jednego brzegu na drugi zabierając kadrę. Kiedy podpływaliśmy pod brzeg zegrzyński stojący na nim zastępca komendanta ds. liniowych nakazywał zatrzymywanie pontonów w pewnej odległości od brzegu. Ten, kto z kadry wyskoczył pierwszy wpadał w wodę po pas, a ten, który był ostatni na pontonie, zanurzał się po szyję, a niejeden z nich nawet spróbował smaku Narwianki. Śmiechu było przy tym dużo, bo ciepła czerwcowa pogoda większych przykrości nie powodowała.
Przeniesiono kompanię, co było ogromnym zaskoczeniem, niedaleko, bo na drugi brzeg Narwi do Białobrzegów, gdzie znajdowały się niewielkie koszary, które wcześniej zajmował batalion łączności. W odległości dwóch kilometrów, na południe od koszar znajduje się fort Beniaminów należący do dawnej twierdzy Zegrze. Od czasów przedwojennych nazwa tego fortu obejmowała także koszary w Białobrzegach. Powiedziano nam, że jesteśmy od tego momentu w jednostce wojskowej nr 5863 i że nas będą uczyć w zakresie radiotechniki specjalnej. Nazwa szkoły i to czego będziemy się uczyli było objęte największą tajemnicą i dlatego w korespondencji mogliśmy posługiwać się tylko numerem jednostki wojskowej. Było z tym tez sporo kłopotów, szczególnie podczas wyjazdów do Warszawy i zatrzymań przez patrole wojskowe. Nie chcieli jakoś zrozumieć tego, że podchorąży jest z jednostki wojskowej. Coś im zawsze nie grało.
W tym momencie nie mieliśmy jeszcze żadnego wyobrażenia o radiolokacji. Zanosiło się tym samym na coś bardzo ciekawego i czuliśmy się tym bardzo wyróżnieni.
W Zegrzu i w Beniaminowie dowódcą naszej kompanii byt por. Jan Sienkiel, a dowódcą mojego 2. plutonu, ppor. Jerzy Nowiński. W Zegrzu kompania miała numer 7, a w Beniaminowie numer 1.
W przeciwieństwie do Zegrza, koszary beniaminowskie sprawiały przygnębiające wrażenie. Wszędzie widziało się tylko piach, piach i piach. Nie było kawałka utwardzonej drogi. Chmury kurzu unosiły się nad polnymi ulicami, kiedy przechodziło wojsko, albo jechał samochód. Kiedy był wiatr, to piach jak na pustyni wciskał się wszędzie. Było z tego powodu wiele utrapienia w sprzątaniu pomieszczeń, a i buty musiały przecież błyszczeć. Kiedy padał deszcz chodziło się w błocie. Jedyny kawałek utwardzonej nawierzchni znajdował się przed garażami i tam, „na betonce", ćwiczyliśmy krok defiladowy.
Szkoła była na dorobku i brak było najprostszych pomocy do nauki. Dlatego od pierwszych dni pracowaliśmy przy kreśleniu schematów i plansz poglądowych. Pomagaliśmy w przeprowadzeniu pierwszego naboru do szkoły. Potem odbywaliśmy praktykę dowódczą szkoląc z przedmiotów ogólno wojskowych nowo wcielonych kandydatów. Wśród nich byli późniejsi oficerowie szkoły, między innymi: Henryk Drewicz, Bogumił Dyja, Ryszard Kot, Stanisław Klorek, Zygmunt Kuczyński, Jan Miodek, Stanisław Wiśniewski, Kazimierz Weber, Józef Urbański i Zdzisław Zielonka. W tym naborze do szkoły był też późniejszy generał Tadeusz Mikoś.
Por. Leon Domaszewicz uczył nas radiotechniki, a potem radiolokacji. Natomiast por. Tomasz Maliszewski, uczył nas zasad działania artyleryjskiej stacji radiolokacyjnej na amerykańskim urządzeniu typu SCR 584. Kiedy do szkoły sprowadzono radziecką stację artyleryjską typu SON 4, okazała się ona wierną kopią SCR 584, więc nie było problemów z dalszą nauką.
Ppor. Józef Karp uczył nas historii Wielkiej Komunistycznej Partii Bolszewików. Zjazdy partyjne oraz mowy Lenina i Stalina trzeba było znać i to dobrze. Nikt z nas nie zadawał pytań dlaczego mamy się tego uczyć, tylko uczyliśmy się. Potem nikt od nas tej wiedzy nie wymagał, więc szybko zapominało się to, co musiało być wcześniej znane. Fascynowała nas radiolokacja jej bojowe wykorzystanie. Z niecierpliwością czekaliśmy na zapowiadaną praktykę w jednostkach wojskowych.
Podchorążowie bardzo lubili por. Tomasza. Maliszewskiego - wykładowcę sprzętu radiolokacyjnego na trzecim roku i por. Tadeusza Biernackiego, który uczył nas jazdy samochodem. Posługiwał się dosadnym językiem wobec mniej rozgarniętych podchorążych, tak że od słuchania delikwentom uszy czerwieniały ze wstydu.
Lubianym też był por. Jurek Charuk, który uczył łączności. Zawsze z humorem do podchorążych podchodził wykładowca taktyki lotnictwa por. Patrycjusz Tyśper, szczególnie zawzięty na ściągających podczas sprawdzianów pisemnych. Nie pamiętam, żeby się to któremuś z nas udało. Podchorążowie, na ogół, nie lubili wykładowców politycznych. Wszystko inne, co starali się przekazać słuchaczom zawsze przytłaczała historia radzieckich komunistów.
Kiedyś na pytanie jednego z wykładowców - Co doprowadziło Niemców do klęski pod Moskwą? Podchorąży odpowiedział, że duży mróz. Na to wykładowca: Nie mróz, tylko genialna myśl Stalina, i postawił podchorążemu ocenę niedostateczną. To zniechęcało wielu podchorążych do przedmiotów humanistycznych i politycznych.
Przez cały czas przebywaliśmy w koszarach, bo na przepustkę nie było gdzie wyjść, wszędzie było daleko. Do Warszawy wtedy nas jeszcze grupowo nie puszczano. W pojedynkę można było dostać przepustkę, ale jeśli komuś udało się tam pojechać, to nie było w tym czasie szansy by coś ciekawego obejrzeć, ze względu na tłumy chętnych. Interesowała nas budowa Pałacu Kultury i Nauki, jako potężnego „drapacza chmur" i zapowiedź co się będzie w nim znajdowało.
Duże znaczenie w wypełnianiu wolnych chwil miał sport i walka o mistrzostwo. Potrzeba
współzawodnictwa sportowego była ogromna i dlatego podchorążowie masowo zdobywali państwowe klasy sportowe. Dla ciekawości powiem, że niejednokrotnie niektórych kolegów trzeba było ściągać z przyrządów. Wydarzeniem, które zmobilizowało całą szkołę było uczestnictwo naszej reprezentacji w spartakiadzie Warszawskiego Okręgu Wojskowego w Rembertowie i plasowanie się naszych zawodników w czołówce poszczególnych konkurencji. Tego nikt się nie spodziewał.
Przed promocją zrywaliśmy na łąkach nad Narwią darń i pokrywaliśmy nią piaski w koszarach. Otoczenie placu apelowego zmieniło się z dnia na dzień, dzięki żywemu zielonemu dywanowi. Dziwiliśmy się, że nikt wcześniej nie wpadł na ten pomysł.
Na pierwszym roku było nas 92 podchorążych, do Beniaminowa przeszło 88, a ukończyło szkołę 86.
Prymusem został ppor. Mendel Blumenkranc (późniejszy Szef Wojsk Radiotechnicznych w Izraelu), a następne lokaty uzyskali podporucznicy: Mieczysław Karwat, Tadeusz Rodak, Józef Basta, Edmund Zembrzuski. Po promocji do dalszej służby w szkole pozostawiono kilku absolwentów, wśród nich i mnie.
Organizacja Związku Młodzieży Polskiej zajmowała się w pododdziale sprawami dyscypliny, nauki, kultury i sportu. Kierowała również najlepszych podchorążych do partii. Też się w niej znalazłem zafascynowany hasłami równości, braterstwa, służby społeczeństwu i bezinteresowności. Uważałem, że to co złe, jest do naprawienia, że kierownictwo partii jest szczere wobec szeregowych członków. W 1956 r. na fali wydarzeń znanych jako „poznański czerwiec" i „polski październik", z partii wystąpiłem. Uczyniło tak w szkole wielu oficerów zawstydzonych faktem przynależności do partii, która oszukiwała swoich członków, która prowadziła indoktrynację, nie dopuszczając do pluralizmu poglądów i demokracji wewnętrznej. W tych dniach Wojsko Polskie pokazało społeczeństwu, że jest gotowe walczyć o niepodległość kraju, że przetrwały w nim tradycje narodowe. Nie mogliśmy znieść fałszu, jakim nas karmiono przez lata. Przemówienie Chruszczowa i jego krytyka stalinizmu odsłoniła nam fakty dotąd znane ze źródeł nieoficjalnych. Na co dzień ocieraliśmy się o działalność w szkole Informacji Wojskowej. Przykładem fałszowania rzeczywistości i wprowadzania w błąd społeczeństwa była sprawa Gomułki. Przez całe lata mówiono, że Gomułka to wróg Polski i pies imperializmu, że jego prawicowe – nacjonalistyczne odchylenie - to groźba dla klasy robotniczej. Potem okazało się, że to patriota chcący prowadzić Polskę inną drogą rozwoju socjalizmu, niż odbywało się to w Związku Radzieckim. Jeszcze później, w 1970 r. okazało się, że i Gomułka to nie patriota, tylko satrapa. Dużym wstrząsem dla naszego społeczeństwa były wydarzenia jakie miały miejsce na Węgrzech i transporty dzieci węgierskich do Polski. Kto już pamięta dziś akcję oddawania krwi dla ratowania rannych w walce z Armią Radziecką mieszkańców Budapesztu?
W Beniaminowie oprócz „Oki" nie śpiewano polskich piosenek żołnierskich, tylko rosyjskie. Być może postępowano tak, by sprawić przyjemność oficerom rosyjskim, którzy byli w szkole. Mówiono, że trzeba szlifować ten język, bo instrukcje do sprzętu są w nim pisane i ewentualne doskonalenie zawodowe będzie związane z tym językiem. Najwięcej mówiono nam o dywizji kościuszkowskiej i o wojsku związanym z lewicą. Historia wojskowości była zubożona o wiedzę dotyczącą polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i polskie państwo podziemne w czasie okupacji.
Podczas różnych wydarzeń w Polsce nie było do szkoły dopływu informacji innych niż oficjalne komunikaty. Wcześniej przez lata przekonywano nas, że kapitalizm to zbójecki system, dążący do wojny i wyzysku każdego człowieka. W filmach dokumentalnych o państwach kapitalistycznych pokazywano głodne dzieci i policję strzelającą do robotników. Pokazywano wyzysk narodów znajdujących się w uzależnieniu kolonialnym. Przekonywano, że wszystko to, co radzieckie jest najlepsze. Nikt z nas nie mógł porównywać i oceniać tych informacji. W tym czasie społeczeństwo było pełne wiary w nowy budujący się ustrój. W końcu nie było czasu na zastanawianie się, wiec przyjmowano te tezy za coś oczywistego i wierzono w sprawiedliwość dziejową. Dla młodzieży, która wyrwała się ze wsi, albo pochodziła z biednych robotniczych rodzin wizja awansu społecznego była magicznym zjawiskiem. Dlatego był ogromny pęd do nauki i wiara w słowa autorytetów. Wizja możliwości, jakie zapewni wszystkim ustrój socjalistyczny wydawała się czymś bliskim, czymś autentycznym. Robotnicy i rolnicy byli zafascynowani bezpłatną opieką zdrowotną, oświatą i dostępem do instytucji kulturalnych. Na naszych oczach rozgrywał się też dramat na wsi spowodowany zakładaniem kołchozów. Wszyscy też bali się trzeciej wojny światowej, którą wciąż straszono ze wszystkich stron. Wydawało się nam, że bieda jest wspólna i że z tej biedy też będziemy wszyscy wspólnie wychodzili na równych zasadach. Jak te zasady wyglądały, to widać teraz, szczególnie po 90. roku. Sam doświadczyłem żebraczej emerytury po wyjściu z wojska, gdy trzeba było podjąć pracę, aby jakoś żyć.
Po ukończeniu szkoły zostałem dowódcą stacji artyleryjskiej typu SON 4 (Stacja Orudinnoj Nawodki – stacja naprowadzania dział). Pobrałem ją z magazynu i miałem problemy z przygotowaniem dokumentacji technicznej w języku polskim, potrzebnej do prowadzenia szkolenia. Szczególna trudność pojawiła się przy sporządzaniu wyposażenia technicznego stacji. Elementy były w worku i mała książeczka w języku rosyjskim co tam jest. Trzeba było niejednokrotnie po ilości danych elementów zapisywać po polsku co to jest. Zostałem instruktorem na tej stacji i szkoliłem kolejne roczniki podchorążych. Stację poznałem na pamięć, łącznie z detalami. Mogłem recytować nawet numery katalogowe części zamiennych. Wyszkoliłem też żołnierzy służby zasadniczej będących w jej obsłudze tak, że mogli być instruktorami nie gorszymi niż ja. Na tym sprzęcie pracowałem około półtora roku.
W Beniaminowie coś przebąkiwano, że szkoła ma się przenieść do większych koszar w jakimś mieście. Oficjalnie nikt z przełożonych nic o tym nie mówił, a i my nie pytaliśmy się. Mieliśmy w tym okresie życia inne, o wiele ciekawsze i lepsze zainteresowania. Rozglądaliśmy się za dziewczynami, a tych w pobliżu prawie nie było. Swoją dziewczynę poznałem w Lublinie podczas urlopu, który otrzymałem po promocji. W listopadzie 1954 roku zawarliśmy związek małżeński, który trwa do tej chwili. Mam nadzieję doczekania „złotych godów".
Pod koniec sierpnia w 1955 r. wróciłem do szkoły z urlopu wypoczynkowego, a tu wiadomość, że za tydzień, nazajutrz po promocji, rozpoczyna się przeprowadzka szkoły do Jeleniej Góry. Zorganizowałem transport kołowy SON4 do Legionowa, na stację kolejową i załadowałem ją na lorę. Okazało się, że buda stacji jest za wysoka i mogła nie zmieścić się pod niektórymi wiaduktami. Trzeba było częściowo spuścić z kół powietrze, a przez to stacja stała się niestabilna, co groziło jej wywróceniem. Nie było też odpowiedniej ilości materiałów do mocowania, dlatego podróż odbywałem, jak to się mówi - z duszą na ramieniu.
W Jeleniej Górze brakowało mieszkań. W początkowym okresie zamieszkałem w bloku koszarowym. Dla żony takie zamkniecie w koszarach było przykre i uciążliwe.
Następnie, do roku 1960, zawsze dzieliliśmy mieszkanie z inną rodziną. Takich mieszkań w tym okresie zmieniliśmy aż trzy. Było to bardzo kłopotliwe dla obu stron, gdyż jako młodzi mieliśmy małe dzieci, a takich usprawnień w gospodarstwach domowych jak obecnie nie było, stąd były czasami niesnaski. Prowadzenie życia rodzinnego w tych warunkach było bardzo uciążliwe, szczególnie dla naszych małżonek, które musiały wykazywać się wielkim samozaparciem i poświęceniem. Wiele rodzin nie wytrzymywało takich trudów.
Poligon szkolny zbudowano na Górze Szybowcowej w Jeżowie Sudeckim. Tam też znalazła się moja stacja. Dotąd przebywaliśmy na Równinie Mazowieckiej, a tutaj z góry spoglądaliśmy na piękną Kotlinę Jeleniogórską i na pasmo Karkonoszy. Nic nie zasłaniało koszar i widać było bramę główną. Ten magiczny widok działał na każdego. Przez lornetę artyleryjską można było podziwiać dużą ilość obiektów krajoznawczych. Wtedy też zainteresowałem się turystyką. Zaczęliśmy organizować wycieczki do najpiękniejszych miejsc regionu. Z czasem utworzyliśmy przy OSR Oddział Wojskowy PTTK. Jest to również ciekawy temat związany z historią szkoły.
Ze stanowiska dowódcy stacji zostałem wyznaczony na wykładowcę w cyklu radiotechniki, którym kierował mjr Jan Domagalik. Był to bardzo surowy i wymagający kierownik. Mam przykre wspomnienia z tego okresu, ponieważ potrafił być w kontakcie ze mną niecierpliwym, a nieraz i opryskliwym człowiekiem, chociaż starałem się jak najlepiej wywiązywać ze swoich obowiązków. Pracowałem w tym cyklu do grudnia 1964 r., jako wykładowca podstaw radiolokacji. Prowadziłem również zajęcia laboratoryjne z nadajników w indonezyjskiej grupie „100" oraz uczyłem matematyki w następnej grupie „200".
Kiedy z inicjatywy komendanta szkoły płk. Wacława Kazimierskiego zaczęto w szkole budować maszyny uczące, stałem się obok ppłk. Teodora Glapki, głównym zaopatrzeniowcem w odpowiednie elementy do budowy tych maszyn. Musiałem często jeździć po Polsce w poszukiwaniu niezbędnych elementów. Zabierało mi to dużo czasu i kolidowało z moimi studiami w Politechnice Poznańskiej na kierunku automatyki przemysłowej. Budowaniem maszyn uczących zajmowało się w szkole kilka grup konstruktorów i wykonawców. Por. Włodzimierz Biełoszabski tworzył maszyny oparte na systemie klapkowym (takim, jaki stosowano później w informatorach dworcowych), inni budowali układy elektroniczne z różnymi typami pamięci. Kpt. Józef Jura zajmował się badaniami skuteczności dydaktycznej tych maszyn. Obronił z tego tematu pracę doktorską, a później zrobił habilitację.
Ideę maszyn dydaktycznych płk Kazimierski zaczerpnął z literatury wydawanej w Związku Radzieckim. Tam masowo tłumaczono różne publikacje techniczne i nowinki naukowe z Zachodu.
Ukończyłem studia i bezpośrednio po tym, na przełomie lat 1964 - 65, skierowany zostałem na półroczny kurs do Kijowa. Tam poznałem tajniki ówczesnej supertechniki związanej z zautomatyzowanym systemem dowodzenia, stosowanym na szczeblu taktycznym w obronie powietrznej, pod nazwą „WOZDUCH". Po powrocie włączono mnie do zespołu tworzącego w szkole od podstaw cykl zautomatyzowanych systemów dowodzenia, w którym miano przystąpić do szkolenia specjalistów tego systemu. Pracowali w nim w tym czasie: kpt. Jan Zieliński - kierownik, kpt. Jan Miodek, por. Stanisław Bach, por. Bolesław Kusek i ppor. Henryk Sobczak. System „WOZDUCH" rozwinęliśmy w kilku salach wyodrębnionego z koszar budynku. Przez krótki czas byłem wykładowcą tego systemu.
W 1966 roku skierowano mnie na przeszkolenie do Wojskowej Akademii Technicznej na kurs automatyzacji dowodzenia. Był to roczny kurs, na którym tematami większości zajęć była matematyka w różnych odmianach oraz programowanie maszyn cyfrowych w językach COBOL i ALGOL. Po powrocie do szkoły zostałem starszym wykładowcą systemu KASKAD (naprowadzania myśliwców na cel).
W 1970 r. wyznaczono mnie na kierownika ośrodka obliczeniowego i polecono dokonać przyjęcia z Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych w Warszawie maszyny cyfrowej ZAM 2 - Gamma, która zbudowana była na lampach elektronowych.
W instytucie została ona wyeksploatowana, a ponadto technicznie była już urządzeniem przestarzałym.
Po jej uruchomieniu w Jeleniej Górze, okazało się, iż nie można było na niej pracować, ponieważ ulegała częstym awariom. Były one w naszych warunkach trudne do wykrycia, ze względu na słabą znajomość budowy tej maszyny. Wprowadzało to komendanta szkoły płk. Kazimierskiego w irytację, ponieważ wiązał z tą maszyną duże nadzieje wykorzystania jej do planowania procesu dydaktycznego, oraz do nauczania i egzaminowania słuchaczy. Trudno było mu wytłumaczyć, że nie nadaje się ona do tych celów. Miała małą pamięć, była bardzo wolna oraz posiadała skomplikowane wprowadzanie i wyprowadzanie danych. Ponadto nie znaliśmy na tyle dobrze zasady jej programowania, aby sprostać stawianym zadaniom. Jednak nabieraliśmy doświadczenia w wykorzystywaniu techniki cyfrowej. Staliśmy się jej entuzjastami.
W 1975 r. zakończono modernizację pomieszczeń Ośrodka Informatycznego.
Otrzymaliśmy nową, polskiej konstrukcji i budowy, maszynę cyfrową- ODRA 1325. Jej możliwości były o wiele większe i tym samym większe wykorzystanie do prac naukowo-badawczych prowadzonych w szkole.
Praktycznie prawie wszyscy nasi doktoranci korzystali z obliczeń dokonywanych na tej maszynie. Pierwszym był ppłk Tomasz Cudo. Potem z tej maszyny korzystali mjr Józef Biegalski i płk Józef Skierski. Za ich przykładem poszli inni i wkrótce okazało się, że obciążenie ośrodka jest zbyt duże Doprowadzało to czasami do konfliktów między obsługą maszyny i naszymi zleceniodawcami. Pierwsze zastosowania wiązały się z obliczeniami laboratoryjnymi. W wolnych chwilach eksperymentowaliśmy i mieliśmy radość, kiedy na przykład z drukarki wyłaniał się kontur pięknej dziewczyny stworzonej elektronicznie.
Pracownicy ośrodka informatycznego z własnej inicjatywy próbowali opracowywać coraz doskonalsze programy do celów planistycznych i rozliczania obciążenia dydaktycznego wykładowców. Okazało się w praktyce, że maszyna za dużo ujawnia prawdy o pracy niektórych osób. Niepowodzeniem zakończyły się nasze propozycje zastosowania maszyny cyfrowej do celów prowadzenia spraw kadrowych. Niektórych przerażała myśl, że maszyna będzie niepodatna na wpływy polityczne i towarzyskie, a tym samym niektórzy utracą część władzy.
Po 33 latach służby, w kwietniu 1984 r. przeszedłem na emeryturę i znalazłem zatrudnienie, już jako pracownik cywilny, ponownie w Zespole Informatyki. Pracowałem w nim przez 13 lat.
Po rozwiązaniu Wyższej Oficerskiej Szkoły Radiotechnicznej i ja musiałem opuścić mury szkoły. Przeżyłem w niej 46 lat. Odchodząc z niej miałem satysfakcję widząc jakie znaczenie ma współczesna informatyka w procesie dydaktycznym. Jej różnorodne zastosowania sprawdzają się praktycznie we wszystkich dziedzinach jakie tylko są potrzebne człowiekowi. Od jednej maszyny cyfrowej, która trzydzieści lat temu zajmowała duże pomieszczenie, obecnie w szkole jest kilkaset komputerów pracujących w sieci. W jednej sali znajduje się nawet trzydzieści komputerowych trenażerów, co ułatwia szybkie i oszczędne szkolenie operatorów.
Wciąż fascynuje mnie rozwój informatyki. Teraz w domu przy pomocy komputera sięgam do światowych zasobów wiedzy i mogę nawiązywać kontakty z kim chcę i kiedy chcę. To wprost niesamowite.
Obecnie pracuję nad dopracowaniem strony internetowej www. naszego stowarzyszenia, strony, która pokaże historię uczelni radiotechnicznej i ludzi, którzy tam pracowali., w czym pomagają mi płk rez. Bogdan Grabowski i ppłk Henryk Dąbkiewicz.
P.S. Proszę szanownych czytelników o wyrozumiałość i wybaczenie za język i styl mego pisania oraz za niedostatek w zamieszczeniu większej ilości faktów i anegdot związanych z historią naszej szkoły. Więcej o szkole można dowiedzieć się ze wspomnień innych absolwentów.
Jelenia Góra, 2002 r.